Strona korzysta z plikow cookie. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Dominikana - jesień 2011 r.

Wrażenia z podróży:

Skąd pomysł?

Decyzję o wyjeździe na Dominikanę podjęliśmy bardzo spontanicznie. Pewnego ranka serwis Groupon.pl zamieścił ofertę biura podróży Versavolo i Alba Tour, która okazała się hitem popularnego „grupona”. Kolejne kupony znikały w tempie iście błyskawicznym – nie było więc czasu na rozważenie wszystkich za i przeciw tego wyjazdu. Jak się później okazało podjęte ryzyko się opłaciło, a decyzja o zakupie wycieczki na Dominikanę była trafiona.

Co zobaczyliśmy?

Przed wyjazdem postanowiliśmy koniecznie wybrać się do stolicy Dominikany – Santo Domingo, zwiedzić okolicę hotelu – miejscowość Bayahibe. Natomiast na miejscu mieliśmy zdecydować się nad kupnem wycieczki fakultatywnej od rezydenta oraz nad wypożyczeniem auta i zwiedzenia części wyspy samodzielnie. Ostatecznie zrezygnowaliśmy z wypożyczenia auta. Być może zabrakło nam trochę odwagi, bo była to nasza pierwsza wycieczka w tak egzotycznym kierunku.

Grupa Polaków na naszym turnusie stanowiła ok. 20 osób, a my większość czasu spędziliśmy w sześcioosobowej paczce, którą tworzyli: Artur, Beata, Dominika i Przemek, których w tym miejscu pozdrawiamy! Co ciekawe w hotelowym centrum nurkowym pracowała Polka.

Wizytę na Dominikanie zaczęliśmy od rejsu katamaranem na wyspę Saona - znaną z reklamy batonika Bounty. Rejs wykupiliśmy u Richarda Gere`a (przynajmniej tak na siebie wołał), sprawiającego wrażenie wiecznie spitego rumem. Nasze podejrzenia potwierdziły się już na pokładzie, gdy po odbiciu od pomostu rozlano rum prawie dla wszystkich. Dodatkowo część załogi zmobilizowała kilkudziesięciu pasażerów do wspólnego tańca w rytm piosenki „Danza Kuduro” – tegorocznego hitu wakacji. W atmosferze zabawy, zatrzymując się po drodze na kąpiel w naturalnym przybrzeżnym basenie, dopłynęliśmy do celu podróży. Wyspa Saona okazała tak bajeczna, jak w reklamie kokosowego batonika. Czysty biały piasek, turkusowa przezroczysta woda i zielone palmy, w cieniu których można schować się przez promieniami słońca – zdjęcia z folderu reklamowego nie kłamią.

Odwiedziliśmy także pobliską miejscowość Bayahibe. Pomimo niewielkiej odległości od kilku hoteli, na jej ulicach nie zauważyło się tłumu turystów (pewnie wpływ na to miała nie najlepsza pogoda). Gdzieniegdzie napotkać można było grupę tubylców, których postawa uświadomiła nam, jak wygląda podejście miejscowych do życia – "nie przemęczajmy się, na wszystko mamy czas". Zwiedzanie Bayahibe zajęło nam pół godziny. W niewielkiej knajpce, urządzonej nieco niedbale, z przewagą błętików, ale mającej swój karaibski urok – (na południowym krańcu wioski, tuż przed tablicami ostrzegającymi o końcu strefy turystycznej i swoistym złomowisku – chociaż dla miejscowych mógł to być parking dla podrdzewiałych pojazdów) wypiliśmy kawę i mojito.

Do odległej o ok. 140 km stolicy Dominikany - Santo Domingo pojechaliśmy taksówką. Przejazd przez Dominikanę przypominał przejazd po polskich drogach (kawałek autostrady, budowa, dość szeroka droga jednojezdniowa, dziury itd.), kierowcy poruszali się jednak całkiem spokojnie. Jedynym wyjątkiem była miejscowość La Romana, na ulicach której panował totalny chaos.

W Santo Domingo zobaczyliśmy takie miejsca jak pomnik Krzysztofa Kolumba wskazującego Europę, dom rodziny tego odkrywcy, najstarszy istniejący kościół na Dominikanie (i w tej części świata) oraz powłóczyliśmy się po uliczkach stolicy. Starówka Santo Domingo to pomieszanie ładnych, odnowionych i kolorowych kamienic z zaniedbanymi i rozsypującymi się ruderkami. W niektórych miejscach napotkać można rozrzucone śmieci. Główny deptak przepełniony jest wszelkiego rodzaju „kiczosławami”, na kupno których lokalni sprzedawcy próbują namówić turystów. Zastanawiająca jest ogromna wręcz ilość malutkich drukarni rozsianych na starówce. Wszystko to tworzy specyficzny klimat, przypominający nieco nastrój polskich miast z połowy lat 90-tych połączony z wyjątkowym kolonialnym charakterem Santo Domingo.

W stolicy skosztowaliśmy też miejscowej kuchni, dzięki czemu poznaliśmy na własnej skórze, co to jest „czas dominikański” – oczekiwanie na posiłek ciągnęło się w nieskończoność. Pod długim oczekiwaniu do stołu podano coś na kształt pomidorówki, niewielką ilość krewetek, omlet, makaron i kurczaka z frytkami. Większość z naszej szóstki miała dziwne wrażenie, że zamówiła coś innego (być może wynikało to z nieznajomości języka hiszpańskiego, w jakim spisane było menu). Porcje obiadowe podano chyba bardziej z myślą miejscowych, niż o turystach – ani wybitnie dobre, ani rewelacyjnie podane, ale właśnie czegoś takiego chcieliśmy posmakować.

Jak oceniamy?

Pomimo, iż sporą część pobytu spędziliśmy w obrębie hotelu, poznaliśmy namiastkę miejscowych zwyczajów i pewne wyobrażenie na temat tego kraju już mamy. W oczy rzuca się „luźne” podejście tubylców do życia i związane z tym tempo pracy. Przed wyjazdem trzeba więc uzbroić się w dużą dawkę cierpliwości.

Nie wiemy, czy chcielibyśmy wrócić na Dominikanę, ale na pewno cieszymy się, że mieliśmy okazję zobaczyć przynajmniej jej część. Szkoda, że nie poznaliśmy tej mniej cywilizowanej, niemniej jednak z wyjazdu jesteśmy zadowoleni. Miło było dla odmiany zobaczyć kraj nieodkryty jeszcze przez polską masową turystykę.

<<- Informacje praktyczne Zdjęcia ->>
Jeśli zamierzasz skorzystać z treści (tekst, zdjęcia, grafika) umieszczonych na www.lubimypodroze.pl, proszę poinformuj nas o tym, wówczas nie będziemy mieli nic przeciwko temu.
Prosimy jednak o nie wykorzystywanie zdjeć, na których pojawiają się jakiekolwiek osoby.